Informacje i zmiany

23.04.2011

Chiny marzec 2011 - relacja

Jarosław Jodzis, kwiecien 2011

Podróż

Tak się złożyło, że w końcu lecę z Polski sam. Planowane marcowe seminarium w Chenjiagou z mistrzem Chen Xiaowang w tym roku połączone miało być z kilkoma dodatkowymi imprezami i ceremoniami i udział zapowiedziało blisko 120 osób. To dużo jak na możliwości sali i noclegów w Szkole Taijiquan. Kilka osób z Polski, które wcześniej przymierzały się do udziału, w końcu zrezygnowały. Co robić, miałem już wcześniej kupiony bilet i choć strasznie mi ten samodzielny wyjazd nie leżał, wyruszam w podróż.
To już moja piąta wizyta w Chinach i z doświadczenia wiem, że najtrudniej jest zebrać się do wyjazdu, a potem wpada się w wir wydarzeń i wszystko zaczyna się jakoś układać. Tym razem lecę trochę w ciemno, nie mam żadnych rezerwacji, ani hotelu, ani biletu na przejazd koleją. Chiny się zmieniają. Pekin jest już bardzo otwarty na zachodnich turystów. Hotele, informacje, dojazdy, metro, wszędzie angielskie napisy. Praktycznie można nie korzystać z taksówek, a i te są dość tanie. Singlowa podróż ma swoje minusy, bo drożej wypada i hotel i przejazdy. Na miejscu postanawiam ocenić czy zostać na dzień dwa w Pekinie, czy od razu lecieć lub jechać pociągiem do Zhengzhou i potem do Chenjiagou.

Jak często bywa, przypadek decyduje w jakim kierunku sprawy się toczą. Tak było i tym razem. Na lotnisku w Moskwie spotykam znajomego z Chorwacji, który z kolegą też lecą na seminarium do Mistrza. To ich pierwsza wizyta w Chinach, więc na lotnisku w Pekinie ma na nich czekać ktoś kto dalej będzie ich pilotował na miejsce. Wszystko zorganizowała Huangsha, żona Chen Juna (najstarszego syna mistrza). Jasminko, bo to on był tym znajomym, kilkakrotnie gościł Chen Juna z żona w Chorwacji i czuła się ona zobowiązana jakoś mu się zrewanżować.
W Pekinie czekał na nas sam Chen Jun z dwoma osobami. Jest małe zamieszanie, bo spodziewano się dwóch osób, a jest nas trzech. Wychodzi, że będzie nas szóstka do jednego auta. Proponuję, że wezmę taksówkę, ale nie chcą o tym słyszeć. Jakoś się mieścimy. To duże auto, typu landrover. Okazuje się, że odpada cały problem, dotarcia do Chenjiagou.
Normalnie z Pekinu można lecieć samolotem, to ok. 800 km, lub koleją do Zhengzhou (to stolica prowincji Henan) i stamtąd, jeśli jest kilka osób, można wziąć taksówkę do Chenjiagou (ok. 80 km) Samodzielnie wypada trochę drogo, wiec planowałem autobus do Wenxien i na ostatnie 5 km do Chenjiagou, wziąć taksówkę. Gdy przejął nas Chen Jun, problem jak podróżować dalej jest już poza mną.
Jedziemy razem na lunch, dołącza do nas jeszcze kilka osób z ekipy Chen Juna. W Pekinie akurat w przeddzień odbywał się turniej Wushu, gdzie Szkoła z Chenjiagou zajęła 1 miejsce. To prestiżowa impreza, bo turniej ogólnokrajowy z walkami itp. Nie wiem czy Chen Jun był na imprezie, raczej nie brał udziału, czy specjalnie przyjechał odebrać Jasminka. Ważne jest, że razem jemy lunch i po ok. 2 godz odpoczynku w pobliskim hotelu, jedziemy na Dworzec Zachodni. W międzyczasie ktoś skoczył po bilety. Trochę się zastanawiałem jak będzie wyglądać podróż. To ok. 800 km, zwykle jechałem nocnym pociągiem ok. 8,5 godz. Bilety sypialne trudno jednak dostać bez ich zakupu co najmniej 1-2 tyg. wcześniej. Pociąg mamy o 17.20, pytam o której będziemy na miejscu. Szczęka mi opadła, gdy usłyszałem ze trochę po 22. To jakiś super ekspres i w sumie nie taki szybki, maja jeszcze szybsze. Mieliśmy prędkość max. 240 km/godz. Te najszybsze jeżdżą ok. 400 km/godz. Jeszcze długo naszym kolejom będzie daleko do chińskich.

W Zhengzhou czekało na nas kilka aut. Huangsha szybko zadysponowała kto gdzie z kim jedzie i ruszamy do Chenjiagou. To ok. 1.5 godz. Na miejsce docieramy ok. północy. Jeszcze o 17.20 byliśmy w Pekinie. Podczas pierwszej wizyty dojazd zajął nam całą noc i pół dnia. Zawieziono nas do internatu obok szkoły Chen Binga. W szkole Chen Xiaoxinga (gdzie odbywa się cała impreza, podobno nie ma już miejsc) Warunki takie sobie, pokój dość wygodny, czysty, ale bez ogrzewania i toalety typu chińskiego, na korytarzu. Nie ma łazienki, tylko umywalki z zimna wodą. W nocy trochę zimno, więc przykrywam się dwoma kołdrami (ląduje w pokoju sam) i postanawiam rano zobaczyć czy da się gdzieś przenieść.
Rano dwóch małych umorusańców coś usiłuje nam powiedzieć i pokazuje na migi, że zaprowadzą nas do szkoły Chen Xiaoxinga. Nie jest to daleko i znam już dobrze te rejony z poprzednich wizyt. Na miejscu okazuje się, że jest trochę tak jak się obawiałem, nikt nic nie wie, śniadanie już się skończyło. My nie mamy ani juana, tylko euro i ostatni posiłek jedliśmy wczoraj w Pekinie ok. 14.00. Miałem jakąś czekoladę i ciastka z podróży. Treningi zaczynają się dopiero jutro, wiec trzeba coś wymyślić. Jasminko z Nino są trochę zagubieni, biorę więc inicjatywę w swoje ręce.

Łapiemy jakiegoś chińskiego reportera, których kilku się kreci po szkole robiąc zdjęcia. Są z jakiejś ekipy telewizyjnej, która szykuje się na jutrzejsza ceremonie w świątyni Taijiquan, mówią trochę po angielsku i chcą nam zrobić zdjęcia jak ćwiczymy. Nie w głowie nam jednak ćwiczenie, chcemy coś zjeść i jak najszybciej wymienić euro. Żałuję trochę, że w Pekinie nie naciskałem za mocno, aby zatrzymać się przy jakimś banku i wymienić pieniądze od razu, ale Jun machnął ręka i powiedział, że w Wenxien bez problemu się też wymieni. Może i tak, ale zawieźli nas nocą do internatu i tyle ich widzieliśmy. Teraz radźcie sobie sami.
Namówiłem gościa od zdjęć, żeby wymienił nam z 20 euro na juany i postanawiamy wyruszyć do Wenxien. Z Chenjiagou jeździ tam co pół godz autobus, taka miejska prywatna linia nr 1, kosztuje 3 juany (ok. 1,20 zł) jedzie się z 15-20 min. Czekając na autobus kupujemy z kilo miejscowych bananów i zaspakajamy pierwszy głód.
W Wenxien trafiamy na jakiś festyn, jest niedziela, pełno straganów, jakieś megafony, sklepy wystawiają się z towarem na chodniki, coś jak u nas w początkach lat 90 –tych. Kupuję kilka drożdżowych placków z mięsem przy ulicznym grillu. Pyszne, ciepłe. Jakoś nie obawiam się, bakterii i zakażeń. Nigdy nie miałem w Chinach z tym problemów. Trzeba myć owoce, nie pić wody z kranu i wystarczy.
Znajdujemy w końcu oddział Bank of China, jest otwarty (w Chinach chyba nie traktuje się niedzieli jak święta) ale niestety wymienić nie można. Mintien (jutro) mówi urzędnik na wejściu, to jedyne słowo, które zrozumiałem. Domyślam się, że pewnie chodzi o aktualne kursy walut, które w weekend nie są notowane. Co robić, trzeba to odłożyć na jutro. Mamy jeszcze trochę juanów od reportera, wiec ruszamy na festyn. Za mało jednak, żeby coś sensownego kupić. Kończymy na czymś do picia i jakichś łakociach z sezamem, lubię chińską zielona herbatę na zimno, coś jak zachodnie icetee. Sprzedają to w butelkach.

Zbliża się południe, więc zbieramy się do powrotu, żeby nie przegapić lunchu. Przy tej ilości osób, kto się spóźni, zastaje puste naczynia. Powoli się klaruje co i jak. Ludzie są rozlokowani w kilku miejscach w Chenjiagou, posiłki wszyscy jedzą razem w Szkole Taijiquan na miejscu. Treningi maja być na sali. Zastanawiam się jak pomieści się tam 120 osób, gdy przy 80 w zeszłym roku był już tłok. Zobaczymy.
Próbuje dowiedzieć się czy są jakieś wolne miejsca do spania w nowych pokojach Szkoły. Są z łazienkami, toaletą, mają ogrzewanie i ciepłą wodę. Standard i wykończenie takie typowe z chińskiej wsi, czyli byle jak, ale w sumie wszystko jakoś działa. Okazuje się, że są jakieś miejsca, sporo osób z Niemiec, bo to oni głównie zajęli nowy internat, jest po dwie osoby, a pokoje są trzyosobowe. Chłopak, który dyżuruje w czymś w rodzaju recepcji w biurze Szkoły, radzi mi, abym dogadał się z taką dwójką sam, bo on nie wie w których pokojach są te wolne łóżka. Spotykam Jana S. Trochę mnie studzi z tymi wolnymi miejscami. Owszem parę osób jest po dwie, ale nie bardzo chcą kogoś trzeciego, bo to zmniejsza komfort, a oni już kilka miesięcy wcześniej zaklepali te pokoje. Jan stwierdza, że nie będzie się mieszał i jeśli znajdę kogoś kto się zgodzi, to ok.
No żesz k-mać, to inni mają gdzieś się tłuc kilkaset metrów, marznąć w pokojach bez ogrzewania i łazienki, bo niektórzy chcą mieć większy komfort? W końcu płacimy tyle samo. Postanawiam zrobić awanturę.
Na szczęście spotykam Ingolfa z Berlina. Fajny gość choć trochę odjechany. Okazuje się, że jest na razie sam (przyjechał już tydzień wcześniej) i ma do niego dołączyć tylko Wolfram, też z Berlina, bardzo miły chłopak, którego znam z imprez z mistrzem w Polsce. Nie ma sprawy, mogę do nich dołączyć. No to problem rozwiązany, obeszło się bez awantury. Ale ekipa z Hamburga ma u mnie minus. Ingo też na nich narzeka, że zadzierają nosa i są tacy ”bucowaci”

Przenoszę się do nowego pokoju. Wieczór i popołudnie upływa na spotkaniach z coraz to innymi starymi znajomymi. Jest Dawid z Davidine z Manchesteru, ekipa ze Stanów, Betty, Derryl, Bill, Kim i inni z pierwszego kowtow. W sumie z Europy oprócz Niemców których przyjechało ponad dwudziestu, jest niewiele osób, parę z Anglii, Chorwacji, Portugalii, Włoch, może razem kilkanaście osób. Większość to ekipa z Brazylii, (ponad 60), Niemiec i Stanów. Zobaczymy jak będą wyglądać treningi, bo Brazylijczycy wyglądają raczej na turystów.

Treningi

Treningi zaczynamy o 9.30 na sali. Śniadanie jest od 7.30 więc od ok. 8.00 do 9.00 robię sobie własny trening, z pół godz. zhanzhuang, troche ćwiczeń chansi gong i laojia lub xinjia. Mam jeszcze potem czas na herbatę i ruszam na salę. Ingo ma swój pomysł na dodatkowy trening; wstaje o 5.30 i stoi w zhanzhuang do 7.00 obok łóżka. Wolfram czasem się dołącza od 6.00. Trzeba mieć zapał do takich akcji, wole swoje ćwiczenia na zewnątrz.
Pogoda piękna, słonecznie, choć noce i poranki chłodne. Czasem Mistrz Chen Xiaoxing przechodząc, ma jakichś indywidualnych uczniów od 8.30 w pobliżu, podchodzi też do mnie i coś koryguje. Bardzo fajny gość, lubię go i po ostatniej wizycie w Polsce, gdy razem mieszkaliśmy i robiliśmy jedzenie, nawiązała się nić sympatii.
Na sali Master jak generał na polu bitwy, z asystą Jana precyzyjnie ustawia rozgadanych Brazylijczyków i resztę uczestników w rzędach i szeregach. Jakoś się wszyscy mieszczą. W sumie 8 linii po 15 osób. Potem jak zwykle, co drugi krok w bok, co drugi krok w przód i robi się trochę przestrzeni dla każdej osoby. Najmniejsi z przodu najwięksi z tyłu. Mistrz staje na specjalnym podeście, wiec wszyscy go widzą. Da się ćwiczyć. Zawsze podziwiam mistrza jak świetnie kontroluje przestrzeń. Wydawało się, że tyle osób nie da się zmieścić do ćwiczenia formy. Po ustawieniu wygląda, że weszłoby jeszcze z 10.

W tym roku nie asystuje mistrzowi żaden z synów ani kuzynów. Yinjun mieszka w Sydney, Jun choć pokazywał się, to nie ćwiczył razem z nami. Zastanawiam się jak mistrz ustawi tzw ‘liderów kierunków’. Zawsze z każdego kierunku 2-3 osoby z tych bardziej zaawansowanych, ustawiane jest przed grupa jako wzorce do prowadzenia tempa i poprawnego ruchu. Często jest to pewna forma nobilitacji i potwierdzenia standardu poprawności dla tych wybranych osób. Oprócz ekipy z Brazylii, reszta to w sumie instruktorzy i liderzy grup z różnych krajów. Kogo z nich mistrz wybierze?
Mistrz zdaje sobie sprawę, że to delikatna materia i nie chce nikogo specjalnie wyróżniać. Wszystkie powtórzenia formy tez ćwiczy razem z grupą nie stawiając nikogo z przodu jak często robił na innych seminariach.

Przez pierwsze trzy dni ćwiczymy podstawową forme laojia yilu. Mistrz w dobrej formie, widać, że jest wypoczęty i zrelaksowany. Szczególnie w Chinach zawsze był ‘zajechany’. Spotkania z władzami, oficjelami, nagrania dla telewizji, mnóstwo ludzi zawsze miało do niego sprawy. Teraz większość spraw została już uruchomiona, mistrz tym razem przyjechał do Chenjiagou już dwa tygodnie wcześniej, ma więcej czasu na trening.
Mam tez pewne podejrzenia co do pięknej Chineczki, która ćwiczy z nami, stoi tuz przede mną, więc mogę jej się przyjrzeć. Podaje mistrzowi herbatę podczas przerw i podejrzanie blisko się koło niego kręci. Plotkujemy trochę z Dawidem na ten temat. Ale może to tylko takie nasze wyobrażenia.
Jak wspomniałem mistrz w dobrej formie, podczas prezentacji poszczególnych fragmentów, aż furczy od fajin. Ćwiczy się dość przyjemnie, stoję z brzegu wiec mam więcej przestrzeni. Rzadko jednak trening trwa planowane 3 godziny. Pierwszego dnia po ok. 1,5 godz idziemy do świątyni na ceremonię kowtow, kolejnego dnia jest rocznica śmierci ojca mistrza, Chen Zhaoxu, więc idziemy na cmentarz, a potem do pobliskiego muzeum. Trzeciego dnia ceremonia odsłonięcia kamiennej stelli na cześć mistrza.
W sumie codziennie są jakieś dodatkowe atrakcje. Może to i dobrze, Brazylijczycy przyjmują skracanie treningów z wyraźna ulgą.

Zwykle przez kolejne trzy dni seminarium była jakaś bardziej zaawansowana forma, coś z bronią lub paochui. Przy tej liczbie osób broń jednak odpada, więc zostają formy ręczne. Lobbuję za formą xinjia yilu, bo przez ostatnie lata było paochui z laojia. Brazylijczykom i tak wszystko jedno, nie znają ani jednej, ani drugiej. Spotykam pozytywny odzew wśród ekipy ze Stanów i wybieramy xinjia. O dziwo, udaje się przerobić całą formę, choć początkowo sporo czasu uciekło na dodatkowe imprezy i jeden dzień w połowie trzeba było przeznaczyć na egzaminy. Mistrz z czadem pokazywał kolejne przerabiane fragmenty. Mimo, że nie było czasu na korekty, wiele detali ujrzałem w nowym świetle. Xinjia to moja obecnie główna forma do indywidualnej praktyki.

Imprezy

Kowtow
Mistrz Chen Xiaowang już po raz piąty przyjmował uczniów tzw. ‘wewnętrznej bramy'. Tylko raz było to w Europie we Włoszech i była to jedyna impreza, w której nie uczestniczyłem. Z relacji wiem, że to nie to samo co w Chenjiagou. Specjalna oprawa w świątyni, zaproszeni goście, kadzidła, ofiary przodkom, hałas petard, to wszystko stwarza pewien klimat i atmosferę doniosłości wydarzenia.
Jako starszy uczeń mistrza z pierwszego kowtow, biorę udział w części poświęconej oddaniu czci przodkom i pamięci Nauczycieli stylu z linii naszego mistrza. W tym roku w ceremonii uczestniczy spora grupa osób, ok. 30. W połowie Chińczyków i reszta z Europy i świata. Ze znanych mi osób jest Jasminko z Chorwacji, Milena ze Słowenii, Larry - Chilijczyk mieszkający w Portugalii, kilku Niemców, Robert z żoną Sonią, Karl zum Felde (jakoś wpadło mi do głowy jego nazwisko) i parę innych których twarze poznaję z obozów w Rogli lub wizyt w Hamburgu, ale imion nie pamiętam. Tym razem impreza odbywa się na dziedzińcu przed pomnikiem Chen Wangtinga. Jest czerwony dywan, ołtarz, krzesła dla oficjeli (jak zwykle Naczelnik Gminy, sekretarz z hrabstwa Wenxien, brat mistrza, kilku starszych mistrzów, ktoś z władz prowincji) Mistrz w asyście zapala kadzidła, robi pokłony, składa ofiary przodkom. Potem siada na specjalnym fotelu obok ołtarza.

Prowadzący ceremonię zapowiada w jakim celu się zebraliśmy, przedstawia gości, podkreśla wagę i doniosłość wydarzenia. Potem Chen Ziqiang jako starszy brat nowo przyjmowanych uczniów, odczytuje Kodeks Wude Rodziny Chen. Zasady postępowania, moralności, godności, odpowiedzialności i unikania czynów niegodnych. Następnie jeden z nowych uczniów odczytuje list do mistrza jaki każdy uczestnik miał napisać, gdzie podaje się swoje motywy aspirowania do kowtow i obietnice dochowania zasad wude.
Na dany znak odpalane są petardy, których hałas ma oczyścić atmosferę i przegonić złe energie (to stary zwyczaj na wschodzie w tradycjach buddyjskich i innych odganiania złych duchów i demonów) W kojącej ciszy, która potem zalega prowadzący wyczytuje kolejne osoby które podchodzą do mistrza na ok. 3 m. i robią formalne trzy pokłony tzw. kow tow.
Tradycyjnie wymaga się, aby czołem dotknąć ziemi podczas każdego pokłonu. Jest to cały rytuał, opisywałem go w relacji z pierwszego kow tow. Widać, że nie wszyscy mieli czas zapoznać się jak to przebiega i niektórzy, co dziwne Chińczycy, dość dowolnie do tego podchodzili. Na zasadzie ‘buchnąć’ na kolana przed mistrzem i trzy razu pochylić głowę. Biali widać, że przećwiczyli co i jak i wyglądało to lepiej, choć niektórzy nie dotykali czołem do ziemi i za daleko się ustawiali. Optymalnie jest ok. 3 m. Ma się wtedy bliski kontakt i akt ma bardziej intymny charakter. No ale mniejsza, nie bądźmy drobiazgowi. Wszyscy się pokłonili dostali ‘czerwone książeczki’ zrobili zdjęcia. Będzie co pokazywać znajomym i rodzinie. W sumie było uroczyście i podniośle.

Tylko poprzedniego roku, dość niewielka grupa, uczestniczyło z kilkanaście osób, potraktowana została trochę hurtowo i wszyscy razem robili pokłony i potem Ziqiang rozdał certyfikaty.
Jednak pojedynczo robione pokłony przed mistrzem i niejako przed całą zebrana publliką, ma inna wymowę i odbiór.
Przed zdjęciami jeszcze oczywiście Mistrz zabrał głos, jak zwykle gratulując nowym uczniom przyjęcia do rodziny, podkreślił wagę doniosłość, odpowiedzialność itp., potem z podobnym przesłaniem wystąpił najważniejszy z oficjeli (chyba ktoś z władz prowincji) i tak to się powoli kończyło.
Zrobiłem jeszcze rundkę po świątyni, zajrzałem do głównego pawilonu, pokłoniłem się galerii mistrzów. Wychodząc trafiłem na ekipę reporterów pstrykających zdjęcia pozującemu na tle głównego pawilonu, Mistrzowi. Dołączyłem i ja ze swoim aparatem i mam kilka niezłych ujęć. Pogadałem chwilę z Bingiem (Chen Bing, najstarszy z pokolenia tzw „siedmiu smoków”, kolejnej generacji najbliższej rodziny mistrza) którego spotkałem koło wyjścia i była już pora na lunch. Chen Bing, który wychowywał się razem z synami Chen Xiaoxinga (jego ojciec opuścił wioskę gdy miał on kilka lat i zginął w dość tajemniczych okolicznościach, był to okres zamętu tzw. ‘rewolucji kulturalnej’) kilka lat temu, po powrocie ze studiów, założył własną Szkołę Taijiquan i powoli zdobywa uznanie w środowisku. Bywa w Stanach i Europie, spotkaliśmy się raz na seminarium w Wiedniu i oczywiście widuje go gdy jestem w Chenjiagou.

cd nastąpi...